Miłość do podróżowania, ciekawość świata i innych kultur spowodowały, że już w klasie maturalnej pojawiło się w moim sercu pragnienie wyjazdu na wolontariat misyjny. Bóg jednak miał swoje plany i swój czas. Poszukiwanie odpowiedniego miejsca trwało wiele lat. W tym czasie Pan Bóg mocno pracował nad moimi motywacjami i przygotowywał do zadań, które dla mnie zaplanował. Ameryka Południowa i Boliwia nigdy też nie należały do moich marzeń. A jednak zdecydowałam się wyjechać tam na dwa miesiące. Dzięki Jego Opatrzności trafiłam do Werbistowskiego Wolontariatu Misyjnego „Apollos” i tam zrodził się projekt Śląska Misja Boliwia, w który włączyły się również Ola, Agnieszka i Celina.
Ku Ameryce wyruszyłam pod koniec czerwca bieżącego roku… Po trzech dniach podróży postawiłam swoje pierwsze kroki na boliwijskiej ziemi. W głowie wirowało jeszcze wiele pytań i wątpliwości, czy sobie poradzę. Czy dam radę pracować kolejne dwa miesiące z dziećmi? Czy wytrzymam niskie temperatury? Czy będzie między nami porozumienie i zgoda? Z drugiej strony moje serce tryskało z radości i szczęścia, że bezpiecznie dotarłam na miejsce; że spełniło się jedno z moich większych marzeń; że będę mogla zostawić tu na amerykańskiej ziemi, cząstkę siebie.
Po chwili w głowie wirowało już nie tylko od dylematów i rozterek, ale przede wszystkim od wysokości. Wylądowałam w El Alto, mieście położonym na 4 150 m. n.p.m. Dawniejsza dzielnica stolicy, dzisiaj odrębne miasto położone nad La Paz. Razem z dziewczynami zostałam ciepło przyjęta przez miejscowych.
Pierwszy tydzień upłynął na aklimatyzacji i poznawaniu boliwijskiej kultury. Nie łatwo było przystosować się do zasad panujących na drogach. A w zasadzie do ich braku. Na ulicy panuje znaczny chaos. Mimo iż w niektórych częściach miasta są pasy ruchu, miejscowi sami ustanawiają sobie ich ilość w trakcie jazdy. Jeśli jest taka potrzeba można jechać pod prąd i nie stanowi to większego problemu. Także piesi mają swoje prawa i mogą przechodzić przez ulicę w dowolnym miejscu. Bardzo znamienne dla Boliwijczyków jest również pojęcie czasu. W przekazywaniu informacji na ostatnią chwilę nie widzą nic niestosownego. Za to pięknym zwyczajem okazało się dla mnie wzajemne dziękowanie po każdym wspólnie spożytym posiłku.
Na miejscu działa katolicka fundacja CINCA założona przez brata Andresa, werbistę. W jej skład wchodzi przedszkole, świetlica środowiskowa i dom dziecka. Te trzy placówki były moim miejscem posługi. Cenię sobie różnorodność, w której przyszło mi pracować. Ciesze się, że mogłam działać w wielu środowiskach i poznać edukację w Boliwii na różnych szczeblach. Największą trudnością stała się dla mnie ograniczona możliwość wychodzenia z własną inicjatywą. Mimo ogromnych chęci nauki dzieci gry na gitarze i propozycji innych zajęć nie cieszyły się one entuzjazmem. Mimo iż w domu dziecka dostępna była gitara, opiekunowie nie podzielali mojego zapału. Moim zadaniem było jedynie towarzyszenie. Była to dla mnie ogromna lekcja pokory. Ten czas pokazał mi jak ważna jest obecność i że nie trzeba robić wielkich rzeczy, aby sprawić dzieciom radość. Wystarczy być. Widzę, że pragnieniem dzieci było to, aby ktoś się nimi zainteresował i wysłuchał, tego czym chcieli się w danym momencie podzielić; pomógł w zadaniu z matematyki i pograł w piłkę.
Zachwyca mnie u boliwijskich dzieci ich kreatywność. Z racji panującej w całym kraju ogromnej biedy, dzieci nie posiadają komputerów i najnowszych telefonów. Za to ich pomysłowość przerosła moje wyobrażenia. Boliwijczycy z tego, co mają w danym momencie pod ręką potrafią wyczarować niezwykłe rzeczy, zorganizować najlepsze zabawy. I co najważniejsze każdy ma swój pomysł, nie ma zbiorowej kopii.
Zaskoczeniem dla mnie była reakcja dzieci na to, jak wyglądamy, ich fascynacja naszym kolorem skóry i oczu. W Boliwii wszyscy wyglądają „identycznie”, ten sam mocny odcień czerni zarówno oczu jak i włosów. Razem z dziewczynami zdecydowanie odbiegałam od normy. Jasne włosy i niebiesko zielone oczy były czymś nadzwyczajnym. Straciłam wiele włosów, które stały się cenną pamiątką dla niejednego dziecka.
Niskie temperatury nie okazały się przeszkodą. Było też kilka cieplejszych dni. Czas spędzony z dziećmi nigdy nie męczył, za to był dla mnie wielką lekcją bezinteresowności, dawania siebie „za darmo”. Wszelkie konflikty i nieporozumienia uczuły mnie współpracy w grupie. Jedzenie nie zawsze smakowało. A i często wychodziła na jaw nasza „europejskość”… Boliwia to rzeczywiście inny świat. Świat, który dla mnie, europejki, jest obcym światem; światem pełnym niespodzianek. I choć moja praca nie polegała na głoszeniu Słowa Bożego, to mam nadzieję, że swoją obecnością, swoim dobrym słowem, gestem i czynem zaniosłam tym młodym ludziom Chrystusa.
Magdalena Stelmach
Wyjazd do Boliwii był czymś czego nie spodziewałam się w moim życiu. Plany o wolontariacie były ze mną od zawsze, ale nigdy nie liczyłam się z tym, że to marzenie się kiedyś spełni. Pamiętam dokładnie każdą chwilę spędzoną z tymi dziećmi, każdy uśmiech, rozmowę, a także nasze wpadki językowe czy kulturowe. Gdy nie rozumiałyśmy tego, co do nas mówią, dzieci zawsze starały się to powiedzieć wolniej albo wytłumaczyć, co oznacza konkretne słowo. Zdarzało się też, że grałyśmy w kalambury i próbowałyśmy odgadnąć o co chodzi. Dzieci były dla nas bardzo wyrozumiałe. Często wyglądało to bardzo komicznie, gdy na ulicy albo podczas odrabiania lekcji starałyśmy się porozumieć. Pod koniec naszej posługi przerodziło się to już w bardzo zabawne żarty i nawet gdy nie rozumiałyśmy, dziewczyny z domu dziecka, szczególnie Whendy oraz Anabel, próbowały nam tłumaczyć, literując każde słowo.
Agnieszka Kowalik
Chociaż podjęcie decyzji jest procesem, samo pragnienie wyjazdu na misje zrodziło się u mnie w krótkim czasie. Rok przygotowań w wolontariacie weryfikował czy chcę to zrobić dla innych, czy dla siebie samej. Czas w Boliwii otworzył mi oczy na inność. Pokazał też, że w każdym zakątku świata ludzie szukają relacji. Taka właśnie więź wytworzyła się z jedną z dziewczyn z Domu Dziecka – Danią. W czasie odrabiania lekcji rozmawiałyśmy o przyszłości, która nas czeka. Mam nadzieję, że nasze drogi się jeszcze skrzyżują.
Celina Depta
Kiedy we wrześniu zeszłego roku rozpoczynałyśmy nasz projekt nawet nie przypuszczałam, co czeka mnie w trakcie jego realizacji. Nie był to mój pierwszy wyjazd misyjny, a jednak każdego dnia odkrywałam zupełnie nowe oblicze posługi na drugim końcu świata. Mieszkańcy El Alto są bardzo zamkniętymi ludźmi, trzeba się wiele natrudzić, żeby zdobyć ich sympatię. Takie też były początki naszej pracy; trudy, niekiedy niepowodzenia, powodowały, że momentami wydawało nam się, że jesteśmy tam zupełnie niepotrzebne. Jednak każdego dnia uśmiech dzieci, z którymi pracowałyśmy dodawał nam energii do dalszego działania. Tak naprawdę dopiero czas pożegnań uświadomił nam jak ważna była nasza obecność w tym miejscu, że nic nie dzieje się przypadkiem. Dzięki temu krótkiemu wyjazdowi nie tylko mogłyśmy pokazać im Boga, który prawdziwie w nas żyje, ale także miałyśmy okazję dzielić się z nimi wszystkim tym, co najlepiej potrafimy. Może nie widzimy jeszcze konkretnych owoców naszej posługi, ale mam nadzieję, że ten czas zmienił w życiu tych wspaniałych ludzi przynajmniej tak wiele jak w życiu każdej z nas.
Aleksandra Poniatowska