Praca misyjnych wolontariuszy ma różny charakter, ponieważ potrzeby misji bywają bardzo odmienne. Poza pomocą w szkole, świetlicy lub przychodni, często przydaje się także pomoc w ogrodzie i kuchni. Jest zatem bardzo wskazane, by wyjeżdżając, mieć wiele umiejętności i kompetencji. Mimo to, na misji można też sporo się nauczyć.
W Europie i nie tylko, ludzie są przyzwyczajeni, że wszystko kupuje się gotowe. Na misji odciętej od świata, na przykład gdzieś w buszu, trzeba wiele rzeczy wykonać własnoręcznie.
Czerwiec w buszu na Madagaskarze. Dziś odbywają się egzaminy w szkole misyjnej, więc moje zajęcia z dziećmi odwołano. Ale bynajmniej nie narzekam na brak zajęć. Pomagam w produkcji oleju z kokosów, których dwa wielkie worki dotarły wraz ze mną i siostrą zakonną na misję. Do altanki w ogrodzie, malgaska zakonnica o imieniu Olga przyniosła właśnie jeden z nich. Są tu już miski, wielki nóż i dwie nietypowe półeczki. Olga uważnie przygląda się owocom. Stwierdza, że polska masera (siostra zakonna) kupiła złe, bo jeszcze młode. Mnie się podobają. Czego im brakuje? Siostra nie wyjaśnia i rozpoczyna pracę. Do jednej z misek wlewa wodę i zanurza kokosy. Każdy starannie myje, potem uderza tępą krawędzią noża pośrodku skorupy. Czynność powtarza, obracając kokos w ręku. Po chwili skorupa pęka na dwie części. Olga wylewa kokosowy sok do innej miski i sięga po następny twardy owoc. Biorę nóż do ręki, pukam, pukam i nic. Boję się o swoje palce, ale w końcu kilka razy uderzam z całej siły i po chwili sok wypływa. Malgaska siostra śmieje się i bije mi brawo. W tym czasie lemur, który mieszka na misji, biega obok nas. Jest bardzo towarzyski. Lubi wskakiwać na moje ramię lub głowę, więc muszę go wynieść z altanki. Gdy wracam, inna malgaska dziewczyna siada na jednej z przyniesionych półeczek i zaczyna robić wiórki kokosowe. Więc to dziwne urządzenie przypominające małą półkę, służy właśnie do tego! Siadam i ja. Trzymając przed sobą kokosową połówkę, ocieram jej wewnętrzną część o zębate kółko u szczytu urządzenia. To zajęcie wymaga sporo wysiłku. Robię więc wiórki, ocierając pot z czoła i rozmawiam po francusku z Olgą. Dowiaduję się, że jej tata niedawno zmarł. Ma kilkoro rodzeństwa, wszyscy poza jednym z braci założyli już rodziny. Żeby uprzyjemnić pracę, włączam malgaską muzykę w swoim telefonie. Wspólnie podśpiewujemy.
Gdy wszystkie kokosy są już rozłupane, a ich środki starte, przenosimy się na podwórko koło domu. Stoi tam duże, drewniane naczynie, tzn. drewniany kloc miskowato wydrążony. Olga porcjami wsypuje do niego wiórki i przy pomocy długiego drąga mocno je tłucze. To zadanie jednak szybko przekazuje malgaskiemu chłopcu, bo do tego też potrzeba dużo siły. Zmiażdżone wiórki trafiają do kolejnej miski, tym razem z wodą. Kiedy na podwórku pojawia się kilka małych dziewczynek, szybko i one zostają zaangażowane do pracy. Teraz bowiem siostra rozciąga tetrową pieluchę nad wiaderkiem. Zadaniem dzieci jest trzymać boki szmatki, gdy ona wlewa wodę wraz z wiórkami, by potem mocno je wycisnąć. Procedura jest powtarzana wielokrotnie. Pytam dzieci, czy mogą coś zaśpiewać. Śmieją się, ale po chwili ustawiają w szeregu przede mną. Zaczynają śpiewać
i tańczyć. Ich występ sprawia wszystkim wiele radości! W końcu malgaska siostra przelewa wyciśnięty płyn do wielkiej metalowej miski, która do jutra będzie stać na chłodnej podłodze w jej pokoju.
Następnego dnia proponuję, żeby otrzymane wiórki przerobić na ciastka. Do wielkiej miski z kokosowymi pozostałościami trafia cukier, margaryna i jajko. Tylko jedno, bo więcej na misji nie ma. Mimo to, pierwsze ciastka wychodzą doskonałe. Na początku piec nadzoruje malgaska kucharka, ale potem znika. Zaniepokojona losem naszych wypieków szukam jej wszędzie, lecz bez skutku. Pozostało jeszcze mnóstwo ciastek do upieczenia, a w kuchni nie ma nikogo. Zaglądam do węglowego pieca. Nigdy w czymś takim nie piekłam, ale przecież ktoś musi dopilnować dalsze pieczenie.
Olga woła mnie do swojego pokoju. Delikatnie łyżkami zbieramy górną warstwę z tego, co od wczoraj stoi w misce. Zebrany płyn przelewamy do garnka, który zostaje wyniesiony na odwórko. Tutaj odbędzie się długie gotowanie. Trzeba stale mieszać, żeby uniknąć przypalenia. Mieszam i mieszam. Nudne zajęcie. Z telefonu siostry słuchamy „Jingle bells” i innych świątecznych utworów, oczywiście w języku malgaskim. Po kilkudziesięciu minutach gotowania płyn zaczyna gęstnieć i zmienia barwę na brunatną. Mimo to, gotować i mieszać trzeba nadal. Wreszcie nadchodzi moment, gdy Olga przelewa zawartość garnka przez sitko z bawełnianą ściereczką. Po odcedzeniu nareszcie mamy klarowny, lekko żółtawy olej. Szkoda, że tak niewiele, bo niecała szklanka. Tyle pracy i taki mizerny efekt. Teraz wiem, co miała na myśli malgaska siostra, mówiąc, że kokosy kupiono niewłaściwe. Trudno, pozostał jeszcze drugi worek.
Iwona