Na Madagaskarze jest powiedzenie „mamy ny mody” (czyt. mami ni mudi), czyli „powroty są słodkie”. To prawda, zwłaszcza wtedy, gdy wraca się do miejsc i osób bliskich naszemu sercu. Ja niedawno wróciłam do podopiecznych ośrodka Tsarazaza (dłuższa opowieść o poprzednim pobycie https://www.misjonarz.pl/files/pdfy/04_2023.pdf). To wyjątkowe miejsce, w którym mieszkają, rozwijają się i usamodzielniają dzieci osierocone, porzucone, skrajnie niedożywione lub chore. Obecnie przebywa tam prawie pięćdziesięciu młodych Malgaszów w różnym wieku, od niemowląt do nastolatków. Ośrodek założyła Pani Laura, wspaniała włoska lekarka, która troszczy się o jego działalność.
Co zmieniło się w Tsarazaza podczas mojej nieobecności? W ośrodku zamieszkało kilkoro nowych dzieci. Wśród nich Oliwia, która wcześniej wielokrotnie doświadczyła przemocy domowej. Ta dziewięcioletnia dziewczynka, wzrostu zaledwie kilkuletniego dziecka, pozbawiona w okrutny sposób palców prawej dłoni, pomimo tragicznych przeżyć miała w sobie spokój, ufność i pogodę ducha. Chętnie kolorowana i rysowała. Robiła to bardzo dobrze, choć musiała posługiwać się lewą ręką. Oliwia zaskakiwała poczuciem estetyki i wrażliwością na piękno. Często dekorowała kwiatami ławeczkę przed moim domkiem, układając płatki hibiskusa w fantazyjne wzory.
Nie zmienił się entuzjazm i zaangażowanie dzieci podczas prowadzonych zajęć artystycznych. Znów wszystkie chętnie sięgały po kredki, nożyczki, igły, bibuły, tkaniny, koraliki, włóczki itd., tworząc dekoracje, zabawki i wiele innych rzeczy. Poprzez zabawę rozwijały umiejętności i wyobraźnię. Muszę przyznać, że widząc uśmiechnięte twarze malgaskich dzieci, ich radość w trakcie twórczych działań, wciąż upewniam się, że zajęcia tego typu są bardzo potrzebne. O wszystkich uczestnikach zawsze mówię i myślę „moje malgaskie dzieci”. Dla nich nigdy nie jestem vazaha (tłum. obca). Wszyscy zwracają się do mnie po imieniu i jesteśmy wielką rodziną.
Czas mojej pracy obfitował w wyjątkowe wydarzenia. Pierwszym z nich był Dzień Dziecka. Na tę okazję przywiozłam z Polski prezenty. Chłopcy dostali autka tzw. resoraki, dziewczynki lalki, a maluchy inne zabawki dostosowane do ich wieku. Zaraz potem, z powodu podarowanych zabawek, odbyło się wielkie szycie. Dzieci ustawiły stół w cieniu pod drzewem, a ja rozłożyłam niezbędne materiały. Dziewczynki oczywiście tworzyły kreacje dla lalek. Chłopcy, w przerwie miedzy wyścigami samochodów, szyli „garaże”, które sami wymyślili, jako etui zapinane na guzik. Ponieważ już wcześniej uczyłam dzieci, jak posługiwać się igłą, większość z nich nie miała z tym problemu. W efekcie lalki zyskały nową garderobę, a resoraki miały gdzie zaparkować.
Kolejnym ważnym dniem było zakończenie roku szkolnego. W uroczystościach nie mogli uczestniczyć rodzice moich malgaskich dzieci, bo większość ich nie ma lub nie zna. Dlatego w tym dniu zostałam mamą zastępczą i poszłam z dziećmi do szkoły. Widok białej kobiety na szkolnym placu wzbudzał spore zainteresowanie i zdziwienie. Gdy dyrektor szkoły usłyszał, że pracuję w Tsarazaza, zaprosił mnie na zebranie rodziców. Wtedy poczułam się jak prawdziwa malgaska mama. Usiadłam wraz z innymi rodzicami w jednej z klas. Widok brudnych ścian, potłuczonych szyb w oknach i połamanych ławek robił przygnębiające wrażenie, ale nie dziwił. Tak wygląda większość państwowych szkół na Madagaskarze, a w buszu jest znacznie gorzej. Zauważyłam na ścianie kilka zeszłorocznych prac plastycznych, które dzieci wykonały na moich zajęciach. Pewnie zabrały je do szkoły, żeby się pochwalić, a nauczyciel wykorzystał jako dekorację. Dyrektor przedstawił mnie, ja dodałam kilka słów od siebie i rozpoczęło się zebranie w języku malgaskim. Wysłuchaliśmy informacji na temat postępów uczniów w nauce i organizacji pracy w szkole. Potem zostałam poproszona o dłuższą opowieść o sobie i mojej pracy na wyspie. Jak zawsze padło pytanie, dlaczego pomagam malgaskim dzieciom.
Wkrótce świętowaliśmy Dzień Niepodległości, którą Madagaskar odzyskał dopiero w 1960r. Na zajęciach przygotowaliśmy niezbędne dekoracje, papierowe chorągiewki, kwiaty i girlandy w kolorach flagi Madagaskaru, czyli białym, czerwonym i zielonym. Te ozdoby trafiły do pokojów i domów dzieci. Dla dziewcząt przygotowałam dodatkową atrakcję – malowanie paznokci, też w barwach flagi. Ponieważ w Tsarazaza mieszkają m.in. dzieci z niepełnosprawnościami, to niektóre wymagały pomocy. Trzymając w dłoniach lekko zdeformowane palce Clodine, dziewczynki, która nie chodzi i ma wiele problemów motorycznych, z radością sięgałam po lakiery. Miło było obserwować, jak Clodine cieszy się, oglądając swoje kolorowe, błyszczące paznokcie.
W Tsarazaza jest kilka studni. Z ich wody korzystają np. kobiety pracujące w kuchni i dzieci myjące naczynia po wspólnych posiłkach. Jednak każdego dnia, od wczesnych godzin porannych aż do późnego popołudnia oblegana jest inna studnia. To przy niej odbywa się wielkie pranie dziesiątek sztuk odzieży, pościeli, pieluch, ręczników itp. Najstarsze dzieci piorą swoje ubrania samodzielnie, a resztę pracy wykonują zatrudnione kobiety. Co prawda w budynkach ośrodka jest instalacja wodna, ale malgaska firma JIRAMA (tłum. jiro-światło, rano-woda, malagasy-malgaski) często wstrzymuje dostawę wody, podobnie jak prądu. Dlatego obok mojego domku, w którym mieszkałam, stała ogromna, plastikowa beczka. Z dachu spływała do niej poranna rosa i woda opadowa. Wystarczyło zanurzyć wiadro w deszczówce i już mogłam zażywać kąpieli, myć naczynia lub robić pranie. Ot, zwyczajne malgaskie życie. Identyczna beczka, ale pusta, pełniła inną funkcję, rekreacyjną. Moje pomysłowe malgaskie dzieci kładły ją na niewielkim wzniesieniu. Potem kilkoro wchodziło do środka, a pozostałe spychały beczkę z górki. Wśród okrzyków radości beczka toczyła się szybko i zatrzymywała dopiero pod sznurami z praniem. Dzieci proponowały tę zabawę i mnie. Wolałam jednak dokumentować „beczkę śmiechu”, zamiast turlać się w jej wnętrzu.
Podsumowaniem każdego mojego wolontariat są filmy opowiadające o osobach, wśród których pracowałam. To prezent dla nich i pamiątka dla mnie. Dodatkowym prezentem dla Malgaszów jest album – kolaż rysunków i zdjęć malgaskich dzieci, uczestników moich zajęć. Takie podarunki przekazałam także ośrodkowi Tsarazaza. Obserwowanie reakcji dzieci oglądających siebie sprzed kilku miesięcy, było niezwykłym i wzruszającym przeżyciem.
Gdy mój pobyt dobiegał końca, pojawił się problem z powrotem do stolicy. Jak zwykle miałam wyruszyć taxi-brousse. Ta kilkunastogodzinna podróż kończy się przybyciem na dworzec w Antananarivo około godziny 3:00 w nocy. Wbrew wcześniejszym ustaleniom z polskim misjonarzem, okazało się, że nikt nie odbierze mnie z dworca i nie zawiezie na nocleg w domu misyjnym, oddalonym od miejsca postoju taxi-brousse. Nie mogłam zgodzić się na samotne, nocne podróżowanie taksówką po mieście, które nawet w ciągu dnia nie jest bezpieczne, zwłaszcza dla białej kobiety. Na szczęście o. Emmanuel SVD, misjonarz pochodzący z Gany, zaproponował mi pomoc w bezpiecznym powrocie. Dzięki temu poznałam malgaskiego misjonarza, o. Jerry SVD, który przyjął mnie w swojej parafii. Tym dwóm werbistom pragnę szczególnie podziękować. Misaotra betska! Dodam, że będąc w stolicy, opieką otoczyli mnie także inni Malgasze. Wśród nich ministranci, którzy towarzyszyli mi w zwiedzaniu najbliższej okolicy, a czas wolny wypełnili rozmową. Chłopcy mieli wiele pytań, np. dlaczego pomagam dzieciom na Madagaskarze. Moja odpowiedź? Z miłości.
Iwona Błaszczyk