Przed nami Święta Bożego Narodzenia. Chociaż są różnie obchodzone w wielu zakątkach świata, to jednak wszędzie łączą się z potrzebą ich przeżywania we wspólnocie. W tym czasie bardzo pragniemy być wśród osób, które lubimy, za którymi tęsknimy. Misje są taką wspólnotą dla wielu misjonarzy, misjonarek i wolontariuszy.
W czasie pierwszego pobytu na Madagaskarze, dotarłam m.in. nad Kanał Mozambicki. Pewnego popołudnia podziwiałam zachód słońca na słynnej Alei Baobabów. Jest tam jeden wyjątkowy okaz baobabu. Choć podobnie jak inne ma wiele setek lat i kilkadziesiąt metrów wysokości, to w przeciwieństwie do pozostałych można na nim usiąść. Siedząc więc na baobabie, przyglądałam się przejeżdżającym sarety (dwukołowy wóz zaprzężony w byki), dzieciom biegającym boso, turystom fotografującym okolicę i Malgaszom powracającym do domów. Dwóch z nich jadąc na motorze, tak brawurowo wzięło zakręt, że obaj wylądowali w piachu. Przy okazji jednemu z nich wypadł z rąk karabin.
– Boże, dobrze że nikogo nie postrzelił! – pomyślałam.
Na drodze pomiędzy baobabami stał misjonarz. Od dłuższego czasu był sam. Podeszłam do niego.
– Czy misjonarz nigdy nie czuje się samotny na misji? – zapytałam.
– Nie, bo zawsze obok niego są ludzie. Ale raz czułem samotność. To było w czasie moich pierwszych świąt Bożego Narodzenia na misji. Gdy wieczorem, w dniu wigilii ludzie rozeszli się do domów i zostałem sam, poczułem się samotny. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Wciąż chodziłem wokół kościoła, aż do czasu, gdy parafianie wrócili na pasterkę – opowiedział misjonarz.
Półtora roku później. Pracuję na misji w buszu. W późne, choć wciąż gorące popołudnie spaceruję w towarzystwie lemura. Idę za szkołę, która jest położona na wzniesieniu. Piękny stąd widok na okolicę. Właśnie mody masoandro, jak mawiają Malgasze, czyli słońce zachodzi. W jego świetle, daleko przede mną błyszczy tafla jeziora. Teren wokół jest zielony. Widać wzgórza po drugiej stronie rzeki. Kiedyś porastał je las, ale dziś jest tylko wspomnieniem. Drewno zużyto do budowy domów, na opał lub do wypalania cegieł i niestety nie posadzono nowych drzew. Ścieżką poniżej szkoły dwóch mężczyzn prowadzi do zagrody stado omby (malgaska krowa, byk). Jakaś kobieta z koszem na głowie pokrzykuje na gromadkę dzieci. Malgasze wracają do swych domów. Kończy się kolejny dzień moich zajęć w misyjnej szkole. Tu w buszu nie mam zasięgu w telefonie i niestety nie mogę z nikim podzielić się tym pięknem, które widzę i radością, że tutaj jestem. Pojawia się uczucie osamotnienia, więc postanawiam wrócić na moją kwaterę. Przygotowując materiały dla dzieci na kolejny dzień, natychmiast przestaję się czuć samotna.
Minął rok. Ponownie pracuję wśród malgaskich dzieci, ale tym razem w mieście. Mieszkam, przygotowuję posiłki i jadam zawsze sama. Obok mnie nie ma nikogo, kto zna język polski. Każdego dnia mówię tylko po malgasku i tylko ten język słyszę wokół. Ale bynajmniej nie czuję się obco. Już dawno „wrosłam” w tutejsze życie. Znam dzieci z okolicy, spotykam się z nimi od kilku lat i są mi bliskie. Niektóre malgaskie kobiety zapraszają mnie do swych domów. Jednak zdarzają się takie popołudniowe chwile, gdy w sercu zaczyna kiełkować samotność. Wtedy zawsze wyruszam na długi spacer główną ulicą miasta. Gdy tak idę i rozmyślam, zawsze niespodziewanie podchodzi do mnie ktoś nieznajomy, zaczyna rozmowę i dalej idziemy już razem. To nadzwyczajne, że właśnie w tych momentach Bóg stawia na mojej drodze obcego człowieka, towarzysza spaceru. Dzięki życzliwości i uśmiechom tych ludzi powraca pewność, że jednak nie jestem sama. Poczucie wspólnoty wzmacniają także przypadkowe spotkania z opiekunami dzieci, które do tej pory uczestniczyły w moich zajęciach. Entuzjazm, który towarzyszy ich opowieściom o tym, jak dzieci bawiły się lub co wykonały własnoręcznie, skutecznie przypomina mi dla kogo tu jestem.
Jednak misjonarz miał rację. Na misjach nie można być samotnym. Pod warunkiem, że odda się im swoje serce.
Iwona