Podróże małe i duże

Z pewnością wiele osób rozpoczęło ten rok z nowymi planami i pomysłami. Czy wszystko uda się zrealizować? Gdzie trafimy jako wolontariusze? Ile dobrego zdołamy uczynić? Czy misyjne podróże będę bezpieczne? Odpowiedzi na te i wiele innych pytań nie znamy. Tym bardziej trzeba przygotować się na różne sytuacje, także te niezgodne z naszym planem.

Wracam myślami do wakacji sprzed kilku lat. Oto znajoma siostra zakonna wraca z miasta na misję do buszu. Postanawiam towarzyszyć jej w drodze na miejski dworzec taxi-brousse (mały autobus z kilkunastoma miejscami dla pasażerów). Jedziemy tam cyklo-posy, jedną z tutejszych malgaskich taksówek. Kierowca pedałuje na rowerze, a my siedzimy tuż za nim, w małej przyczepie.Na ulicy ruch jak zwykle, czyli wszędzie mnóstwo ludzi i pojazdów. Tutaj łatwo o wypadek.

Po kilkunastu minutach jazdy nasza rowerowa taksówka opuszcza asfaltową drogę. Przed nami jeszcze kawałek piaskiem między straganami i wreszcie docieramy na dworzec. To plac z kilkoma autami, obok których bawią się dzieci. Niektóre pojazdy właśnie zakończyły podróż. Ludzie już wysiedli i teraz odbierają swoje kosze, worki i paczki, które jechały na dachu. Samochód  siostry czeka. Dwóch Malgaszów zajmuje się załadunkiem bagaży. Gdy wszystkie rzeczy są ułożone na dachu i zabezpieczone linami, kilku mężczyzn uruchamia samochód. Pchają go w przód i w tył, aż silnik zacznie działać. Dopiero po wielu próbach słychać warkot auta. Teraz mogą wejść pasażerowie. Wsiadają i wsiadają. Gdzie oni się mieszczą? Zaglądam do wnętrza taxi-brousse. Ciasno w nim i tłoczno. Ludzie siedzą nie tylko na fotelach, ale również w wąskim przejściu pomiędzy nimi. Deska rozdzielcza jest w koszmarnym stanie. Te auta psują się bardzo często. Dlatego jazda nimi jest zupełnie nieprzewidywalna i może zaskoczyć każdego, łącznie z kierowcą.

Soava dia! (dobrej podróży) – wołam, machając siostrze zakonnej na pożegnanie.

Obserwując odjeżdżający pojazd, przypominam sobie opowieść o tym, jak na dachu taxi-brousse przewożono żywą kozę. Zwierzę było związane i w zasadzie nikomu nie przeszkadzało. Może poza tym, że koza co jakiś czas oddawała mocz, który spływał z dachu, a przez otwarte okna na twarze pasażerów.

– Boże, obym nie musiała podróżować malgaskim taxi-brousse – myślę i uśmiecham się, widząc kolejne zatłoczone auto, tym razem ze stadem kur na dachu.

Rok później, jak zwykle po zakończonej pracy jako wolontariusz, opuszczam misję. Nadszedł czas powrotu do stolicy wyspy, skąd wkrótce odlecę do Europy. Tym razem to Bóg uśmiecha się, widząc moją minę, gdyż przede mną kilkanaście godzin jazdy malgaskim taxi-brousse…                                                                                                                        

Iwona