W ubiegłym roku pracowałam jako wolontariusz w ośrodku dla dzieci, na wschodnim wybrzeżu Madagaskaru. W trakcie wszystkich podróży związanych z moim wolontariatem wspierało mnie organizacyjnie i duchowo wiele osób. To byli moi dobrzy, opiekuńczy aniołowie.
Wyprawę rozpoczęłam na dworcu kolejowym, skąd miałam dotrzeć do Warszawy. Moje bagaże były liczne i ciężkie. Dlatego z radością przyjęłam pomoc dwóch zaprzyjaźnionych aniołów, którzy pomogli mi wsiąść do pociągu. Szkoda, że to nie był mój pociąg i jechał w stronę przeciwną. Mimo to, dotarłam na lotnisko Okęcie. Chyba tylko dlatego, że w tym samym czasie kolejny anioł „omadlał” moją podróż. Był nim misjonarz o. Adam Brodzik SVD.
Zanim znalazłam się po drugiej stronie równika, spędziłam kilkanaście godzin w samolotach. Gdy w środku nocy, po uzyskaniu wizy i długim oczekiwaniu na odbiór bagaży nareszcie opuściłam budynek portu lotniczego w Antananarivo – stolicy Madagaskaru, spotkałam wówczas innych aniołów. Na parkingu przed portem czekali na mnie malgaski br. Andry SVD oraz indyjski o. Vishal SVD. Już następnego dnia wspólnie z br. Andry jeździłam zatłoczonymi busami po zakorkowanych ulicach Antananarivo. To dzięki jego pomocy udało się załatwić niezbędne sprawy związane z pobytem. Z kolei o. Vishal czuwał nad wyekspediowaniem mojej osoby i bagaży nad ocean, rezerwując bilet i odwożąc mnie na dworzec. Moja dalsza podróż miała odbyć się taxi-brousse. Niespodziewanie trwała aż 20 godzin.
Wyruszyliśmy w południe, a na miejsce dotarliśmy dopiero przed południem dnia następnego. Mój podróżny prowiant był skromny, ale w zupełności wystarczył, ponieważ w nocy taxi-brousse zatrzymał się obok małego baru. Pomimo późnej pory, jego właściciele czekali na nas z ciepłym rosołem i ryżem. Wspólna kolacja z Malgaszami w ciasnym, słabo oświetlonym barze sprawiła, że znów poczułam się częścią malgaskiego świata, tak dobrze mi znanego z wcześniejszych pobytów. Nasz kierowca jechał bardzo sprawnie. Mimo to, nie uniknęliśmy nocnego postoju trwającego aż pięć godzin. Główną przyczyną była ciężarówka, która zablokowała most na trasie przejazdu. Zanim przybyła żandarmeria i usunęła przeszkodę, powstał potężny korek. Z tych powodów dojechaliśmy nad ocean z dużym opóźnieniem. Będąc już na miejscu, poznałam kolejnego anioła. Był nim Elysée, dyrektor i wychowanek ośrodka, w którym miałam pracować. Od tej pory to on czuwał, by moja praca wśród dzieci przebiegała sprawnie. W jego towarzystwie, w każdy piątek podróżowałam tuc-tuc na targ w centrum miasta. To on pokazał mi ośrodek dla bliźniąt, znajdujący się w sąsiedztwie. W czasie mojego pobytu odwiedzał mnie także o. Adam SVD, który pomagał w codziennych sprawach, jeśli taka była potrzeba.
Gdy minął czas pracy i zbliżała się pora powrotu do Europy, Elysée odwiózł moje bagaże na dworzec autobusowy, a my pojechaliśmy z pożegnalną wizytą do biskupa. Niedługo potem wyruszyłam do stolicy taxi-brousse. I tym razem nie obyło się bez przygód. Już po kilku godzinach podróży okazało się, że jedno z kół jest uszkodzone. Wszyscy pasażerowie musieli wysiąść. Kryjąc się przed słonecznym żarem, cierpliwie czekaliśmy na zakończenie naprawy. Miałam nadzieję, że dalsza jazda będzie już bezproblemowa, ale taka nie była. Nie mogliśmy ruszyć, ponieważ pojawiły się kłopoty z silnikiem. Kierowca próbował uruchomić samochód na różne sposoby. Nic nie pomagało. Pocieszałam się myślą, że na lotnisku muszę być dopiero za dwa dni, więc mam czas. Sytuację uratowało wspólne pchanie taxi-brousse. Znów jechaliśmy! Jednak obawiałam się, że silnik może przestanie działać i ponownie trzeba będzie pchać auto. Chyba tego samego bał się kierowca, bo przez następne kilkanaście godzin nie wyłączał silnika, nawet w czasie tankowania paliwa. Najbardziej stresujące były kontrole żandarmerii, bardzo liczne na trasie. W założeniu miały służyć sprawdzeniu stanu technicznego auta, a ten przecież nie był dobry, co groziło zatrzymaniem dokumentów i auta. Powtarzałam sobie w myślach „mam czas”. Na szczęście kontrolujący nic złego nie zauważyli. Dzięki temu dotarliśmy do stolicy o 2:30 w nocy.
Gdy na dworcu, tym samym, co poprzednio zdejmowano moje bagaże z dachu taxi-brousse, zadzwoniłam do o. Vishala. Zgodnie z umową miał mnie odebrać, a droga mogła mu zająć najwyżej 20 minut. Było zimno. Dworzec był nieoświetlony i pusty, nie licząc aut, kilku malgaskich stróżów i właścicieli taksówek. Ci ostatni wielokrotnie namawiali mnie na jazdę taxi. Ale samotna biała kobieta podróżująca nocną taksówką, to nie był dobry pomysł, więc odmawiałam, tłumacząc, że mompera zaraz po mnie przyjedzie. Tak minęła godzina. Zaniepokojona zadzwoniłam kolejny raz do o. Vishala. Nie byłam pewna, czy po moim poprzednim telefonie zasnął, czy może pojechał w zupełnie inne miejsce niż to, w którym czekałam. Okazało się, że zrobił to drugie, choć dlaczego tak się stało, tego nie dowiedziałam się nigdy.
Po dwóch dniach, siedziałam już na pokładzie samolotu kołującego na pas lotniska stolicy Madagaskaru. W oczekiwaniu na start, zastanawiałam się, co jeszcze może się wydarzyć w drodze do domu. A droga przede mną była długa.
Iwona