W wolnej chwili poszłam do Sali chłopców. Kiedy weszłam, jedni zerkali na mnie, drudzy obojętnie patrzyli w sufit a Marvel jak zwykle przywitał mnie uśmiechem. Pomyślałam, że chcę ich rozbawić, rozśmieszyć, oderwać od wszystkiego, co jest wokoło. Podeszłam do jednego z nich, chłopca o imieniu Ninjo. Miał on piękne brązowe oczy, dwa pieprzyki nad ustami, wyglądał na czteroletnie dziecko…a miał 17 lat. Leżał, rączką uderzał w moją rękę- gest, który zawsze robił. Zaczęłam go gilgotać, robić śmieszne miny i naglę patrzę a Ninjo się uśmiecha i cieszy się z całych sił… aż się wzruszyłam…potem już zaczął z radości wyrywać mi włosy (zaczepnie się przy tym uśmiechając). I wtedy zrozumiałam sens mojego wyjazdu misyjnego… nie zrobiłam nic wielkiego ale jeśli choć na chwilę sprawiłam, że Ninjo poczuł się kochany i szczęśliwy, to wszystko nabrało sensu… to wystarczyło… od tamtej pory kiedy tylko wchodziłam do sali, Ninjo uśmiechał się na mój widok. Pięć tygodni spędzonych na azjatyckim archipelagu sprawiło, że już nic nie będzie takie samo.
Ale zacznijmy od początku…
Pod koniec lipca w szóstkę wyruszyłyśmy w podróż misyjną na Filipiny. Przygotowywałyśmy się do tego wyjazdu uczestnicząc w spotkaniach wolontariatu misyjnego Apollos (działającego przy Zgromadzeniu Księży Werbistów). Dodatkowo zbierałyśmy środki finansowe, żeby wesprzeć działania Braci, do których miałyśmy dotrzeć. Pracowałyśmy w Trece Martires, w ośrodku Bukal ng Kapayapaan (co oznacza Fontanna Pokoju) zajmującym się porzuconymi i niepełnosprawnymi chłopcami. Każdego dnia próbowałyśmy włączyć się w funkcjonowanie ośrodka poprzez karmienie chłopców, sprzątanie, pranie czy po prostu spędzanie z Nimi czasu. Wszystko tam świetnie funkcjonowało: opiekunki były troskliwe i niezmiernie cierpliwe, czyste ubrania, naczynia, podłogi, ciepłe i na czas przygotowane posiłki. Każdy miał swoje zadania i wykonywał je bez pośpiechu, na spokojnie, dokładnie.
Jadąc tam chciałyśmy czuć, że jesteśmy potrzebne, że zrobimy dużo dobrych rzeczy, może komuś pomożemy… ale kiedy już tam byłyśmy, to serce podpowiadało, że to my więcej otrzymujemy niż dajemy. Wdzięczność tych ludzi, niesamowita troska, życzliwość – tego nie da się opisać. Kiedy spędzałyśmy czas z chłopcami, zależało nam jedynie na tym, żeby umilić im kilka chwil, w zamian dostawałyśmy ciepłe słowa, uśmiech i to Oni sprawiali, że każda chwila tam spędzona była niesamowita. W naszym ośrodku każdy z chłopców ma swoją historię, jedni byli porzuceni przez rodziców w szpitalu a inni u progu zakonnych drzwi. Na Filipinach pomoc biednym i potrzebującym najczęściej pochodzi od ludzi działających przy Kościołach. Siostra Wioletta, Urszulanka SJK, która spędziła już na Filipinach prawie 20 lat pokazała nam prawdziwe życie na ziemiach filipińskich. Byłyśmy na wysypiskach śmieci i w więzieniach, widziałyśmy działania sióstr i niesamowitą wdzięczność tych ludzi. Zobaczyłyśmy wiele dobra, które tam się zadziało i wciąż się wydarza. Akcje przy współpracy z Caritas Polska takie jak, rzeka mleka, czy maszyny do szycia, programy dla więźniów czy samo dbanie o duchowy rozwój Filipińczyków, to tylko część ich niesamowitych działań. Biedę widać tam na ulicy, nikt się tym nie przejmuje, obok popsutych, rozpadających się domów, stoją wielkie klimatyzowane centra Handlowe SM. Filipiny to kraj katolicki a ponad 80% ludzi deklaruje swoją wiarę, która przesiąknięta jest zabobonnymi wierzeniami, kultem figur ale i olbrzymim zaufaniem do Pana Boga. Na końcu każdej Mszy wszyscy zgromadzeni mówią Salamat sa Diyos (co oznacza Bogu dzięki) i głośno klaszczą, doceniając to, że mogli uczestniczyć w Eucharystii. Nie pojechałyśmy tam, żeby ich nawracać ale żeby dotknąć i doświadczyć, tego, z czym oni się mierzą. Na pewno pomogło nam to zobaczyć jak wiele my mamy i tego nie doceniamy.
Bracia Misjonarze Miłości, których założycielką jest Matka Teresa z Kalkuty, zaprosili nas do swojego życia, do miejsca, w którym całkowicie poświęcają się tym najbiedniejszym. Towarzyszyłyśmy im na modlitwach, próbowałyśmy filipińskich potraw, pysznych owoców ale przede wszystkim czułyśmy ich olbrzymią troskę o każdą z nas. Miałyśmy możliwość uczestniczenia w akcjach rozdawania żywności i leków oraz w katechezach dla najmłodszych. Wszystko było dla nas pięknym doświadczeniem a słowa Matki Teresy z Kalkuty „Nie potrafimy robić wielkich rzeczy. Możemy robić rzeczy małe, za to z wielką miłością” mówiły o naszym wyjeździe wszystko. Nie dokonałyśmy wielkich rzeczy, nie naprawiłyśmy ich świata, ale wszystko, co mogłyśmy dać to nasz czas, nasze ręce gotowe do pracy i miłość. Teraz po powrocie, nie możemy przestać o tym mówić, chcemy uwrażliwiać innych na potrzeby tych, których spotkałyśmy na Filipinach, modlimy się za nich i wspominamy w naszych myślach. Być może nigdy tam nie wrócimy ale mamy nadzieję, że my także zapisałyśmy się w ich sercach i jesteśmy wdzięczne za każdą osobę, którą Pan Bóg postawił na naszej drodze.
Anna Machul